Przedwiośnie w pełni, pojawiły się przebiśniegi i krokusy, codziennie przebija się słońce. W ogrodzie jest jeszcze szaro-buro ale zieleń jak to ona, pojawi się niepostrzeżenie. Wczoraj przekonaliśmy się jednak, że nie wszędzie tak jest, bo w oddalonym zaledwie o trzydzieści parę kilometrów Lądku, zima jeszcze trzyma się dobrze, leży śnieg a niebo zasnute jest ciężkimi chmurami.
Zabraliśmy ze sobą Deutera, żeby sprawdzić czy nadaję się na wycieczki, to znaczy nie ma jak Masza choroby lokomocyjnej i czy nie ucieka. Okazało się, że nic z tych rzeczy, ładnie trzyma się ludzi, na mijanych turystów nie szczeka, ogólnie jest w swoim żywiole.
W Lądku są jeszcze czynne wyciągi, więc trochę żałowaliśmy że nie załapaliśmy się na to ostatnie tchnienie zimy i nie zabraliśmy nart.
Z ulgą powróciliśmy jednak do siebie, bo chociaż nasza wieś położona jest dość wysoko, stąd wiatraki, to jednak nie są wysokie góry i można liczyć na miłe wiosenne ciepło.
Wasylek czuje marcowy zew natury, znika na całe dnie a po powrocie rzuca się na jedzenie i pada na swoje miejsce przy kominie, wykończony. Masza nagle zachorowała, z ucha lała jej się krew i ropa, a wezwany na wizytę weterynarz stwierdził zapalenie ucha środkowego. Bardzo ją bolało, więc dał jej zastrzyk usypiający, wyciął sierść, wyczyścił ucho i dał jeszcze trzy zastrzyki. Pozostałe dwie dawki musieliśmy podać sami, oczywiście nie ja, nie nadaję się, płaczę że ją boli, ale Krzyś dał radę. Szybko po tym wydobrzała, już rusza na nocne rundy po polach, bo w dzień musi siedzieć na łańcuchu, jako podejrzana o łapanie kur.
Zrobiłam dziś pierwsze wydmuszki, przeglądam też przepisy i mam już zaplanowaną marchewkowo-marcepanową babkę i inne pomysły, bo przecież Święta już niedługo. Ostatnio wzorem mojego taty, robię wcześniej notatkę z menu, to bardzo pomaga w przygotowaniach i zakupach. Znalazłam kiedyś jego listę imieninową w starej "Kuchni Polskiej", ciekawy jest taki zapis z lat siedemdziesiątych, skrawek codzienności z tamtych lat.