Mieszkamy na wsi półtora miesiąca. Każdego dnia przyjeżdżają do nas specjaliści od różnych prac, najpierw elektrycy a potem hydraulicy. Na początku było ich pięciu, teraz stale jest siedmiu. Na wielu etapach prac wydawało mi się, że już gorzej być nie może. Zawsze jednak może... W chwili gdy zakończyły się wszystkie prace instalacyjne związane z kuciem, rozpoczęły się prace hydrauliczne w łazience. Zniknęła podłoga, pod ścianami pojawiły się ogromne dziury, wszędzie walają się kawałki cegieł, desek, rur.
Dzisiaj moi panowie podpadli mi na wielu polach, każda rzecz za którą się zabierali wymagała kurateli i interwencji. Już rano obejrzeli baterię do wanny i zachwycając się jej designem, zaczęli ubolewać, że nie da się do niej zrobić dojścia w razie zużycia lub awarii. Zaczęli doradzać różne tajne drzwiczki ale w momencie gdy dowiedzieli się, że na obudowie wanny będzie mozaika a nie kafelki, ostatecznie uznali, że wyjścia nie ma. Internet jest najlepszym doradcą! Znalazłam genialny w swej prostocie, pomysł na dziurę w ścianie do sąsiedniego pomieszczenia, ukrytą za płytą gipsowo - kartonową. Szkoda, że hydraulicy nie są tak dociekliwi.
Na koniec dnia zaniepokoiłam się, czy na pewno założyli muszlę, czy też spiesząc się do domu zostawili mi tylko dziurę w podłodze. Oni pracują w stylu greckim, gdy wybija fajrant rzucają wszystko i biegiem (dosłownie) do samochodu! Na szczęście miska i mechanizm były na swoim miejscu. Radość nie trwała długo, gdy zostałam sama i obejrzałam łazienkę okazało się, że wysokość muszli jest przewidziana dla krasnali. Cóż... jutro zaczynamy montaż na nowo.
Są i piękne chwile. Ten moment kiedy zamontowali nam piec i wszystkie nowiutkie kaloryfery stały się gorące, był wręcz magiczny. Niemal z minuty na minutę mój nastrój z ponurego stał się radosny. Nie wiedziałam, że człowiek aż tak potrzebuje ciepła.
I te godziny, kiedy wreszcie zostajemy sami, gdy można wziąć psy i iść w pola. Nawet jak poda deszcz, zakładam kalosze i drałuję, oglądając budzącą się wiosnę na gałęziach naszej papierówki, śliwy i różnych innych drzew z których nie wiadomo co wyrośnie.
Czasem w tym bałaganie wracam myślami do miasta i do pracy na etacie. I jestem jeszcze szczęśliwsza, że dana mi była możliwość porzucenia tego wszystkiego. Ten stres, ten wyścig, ten "żarcik" szefa: "praca, praca, praca!!!", gdy nieopatrznie się zaśmiałam z wypowiedzi koleżanki, przyprawiają mnie o dreszcz. Na wsi życie toczy się inaczej. Każdy znajduje chwilę żeby zamienić miłe słowo z sąsiadem, bezinteresownie pomóc i wesprzeć w razie potrzeby.
Za oknem szaleje zieleń, słuchać odgłosy traktorów i pianie koguta. Bezcenne.