poniedziałek, 28 lipca 2014

Urzekający upał

Nadeszły wreszcie te dni na które czekam cały rok i wydawało mi się niemożliwe, że nadejdą. Dni skwaru, oślepiającego słońca, powietrza tak gorącego że nie da się oddychać. Wszyscy narzekają, ja też, ale tak naprawdę jestem szczęśliwa, bo nasz stary wielki dom, z półmetrowymi ścianami, wreszcie się nagrzewa. Te bluzki bez pleców, na które patrzę z powątpiewaniem przez cały rok, te szorty, te japonki, nagle stają się jedynym odpowiednim ubraniem. Z niedowierzaniem zerkam na letnie delikatne sweterki, o których myślałam, że nigdy ich nie zdejmę w letnie wieczory, a tu nagle zalegają na dnie szafy, niechciane. To już trzeci tydzień niemal egipskich upałów.

Może właśnie dlatego, że zrobiło się takie piękne lato, bez problemu przyjęło się przywiezione z ogrodu Marysi w Austrii, drzewo figowe. Na razie jest w doniczce ale w przyszłym roku postaram się je przesadzić do ogrodu.








Wszędzie rozpoczęły się już żniwa, pola zmieniają wygląd z zielonych na ochrę, bardzo to lubię, krajobraz przypomina mi Toskanię.



Dla nas to też czas zbiorów, zrywamy ogromne ilości cukinii, groszek, bób, kapustę, cebulę i wszystkie korzeniowe. Jak co roku robię dania z cukinii i zaczęłam też pasteryzować ją na zimę. Wyszła tak lekko słodka, a przede wszystkim żółta bo z curry.



poniedziałek, 14 lipca 2014

Schodami w górę, schodami w dół

Czerwiec i lipiec - czas zbiorów, truskawek, poziomek, czereśni, wiśni i masy warzyw. Teraz to już kompletnie nie mam czasu, ale też nie potrafię się zorganizować, działać według harmonogramu, tylko miotam się od jednej czynności do następnej. Gdy rano zaczynam pracować przy komputerze, wiem, że nie mogę zejść na dół na śniadanie, bo zaraz wciągną mnie sprawy parteru, czyli sprzątanie, psy i koty. W końcu schodzę i zaczyna się, muszę, po prostu muszę wstawić pranie, muszę usiąść z obowiązkowo zieloną herbatą na ławce w słońcu, muszę zapytać co zbroiły psy, co jadły koty. Zamiast piętnastu minut, niepostrzeżenie mija godzina. Z poczuciem winy wracam na górę, wpadam w otchłań komputera, komunikatorów i nie mogę się oderwać aby powiesić pranie. Obiecałam, że coś ugotuję, ok, schodzę na dół, na chwilkę, tylko wstawię wodę i wrócę oddzwonić. Ale dół już czyha ze swoimi sprawami, trzeba coś urwać w ogródku, trzeba coś umyć, coś wytrzeć. Schodami w górę, jest już za późno aby zadzwonić i znowu jutro, a jutro przecież będzie dzień świstaka.
Tak więc schodami w górę i schodami w dół minął mi czerwiec, każdego dnia chciałam coś napisać, gotowałam inspirujące dania, robiłam zdjęcia. Wszystko to jednak wydawało mi się nieważne i mijał dzień za dniem. Minął też czas róż, które odmieniły nasz ogród.



Czerwiec jest czasem kwiatów i to niewiarygodne jak mało spośród nich pozostaje na lipiec. Ogród opustoszał, tylko gdzieniegdzie wyglądają lilie i niedobitki róż, sytuację ratują moje pelargonie krakowiaki które rozrosły się pięknie na oknach.
Kwitną też zioła, lawenda z której mam zamiar robić pachnące sole do kąpieli albo ocet lawendowy, zobaczę jeszcze...


Wczoraj i dzisiaj nasz czas zdominowały wiśnie. Krzyś pożyczył drabinę i niczym wielka wiewióra, wspinał się na czubki wiśniowych drzew. A dziś zostałyśmy z mamą z wielką miednicą purpurowych wiśni, na oko sześć - siedem kilo. Nie ma drylownicy, więc schodami w dół, muszę w południe jechać na poszukiwania, bo nasze ekologiczne wiśnie gotowe się popsuć! Cztery sklepy w Ziębicach, tj. dwa z artykułami gospodarstwa domowego, jeden wielobranżowy (majtki, śpioszki, detergenty, miednice) i jeden ogrodniczy, w każdym dopiero co sprzedano ostatnią drylownicę. Zamówiłam na jutro i do domu. Mama bez szemrania wzięła widelec i tym prymitywnym narzędziem wydrylowała ze trzy kilo. 


W końcu, po gorączkowym nadrobieniu w pracy straconego czasu, zeszłam i ja aby wypestkować resztę. W promieniach wieczornego słońca całkiem miło upływał mi czas, gdy niestety nadbiegła Fanta z jakimś zwierzątkiem w pyszczku. Wśród pisków moich i mamy, wbiegła radośnie na górę i zabrała się do zjadania swojej zdobyczy. Masakra, próbowałyśmy walczyć szczotką od odkurzacza, ale grubaska wcale się tym nie przejmowała tylko warcząc na nas odgryzała gryzoniowi głowę. Uciekłyśmy zniesmaczone. Tymczasem Redo wrócił z pola ciągnąc za sobą odór rozmazanych na sierści odchodów. Myślałam, że zwłoki nornicy to najgorsze co może się wydarzyć tego wieczoru, a tu jeszcze po drylowaniu czeka nas kąpiel śmierdziela! Rzuciłam się do reszty wiśni, a mama do sprzątania po kociej uczcie. Właściwie nie było co sprzątać, zdobycz została zjedzona bez śladu. Odstawiłam wiśnie do kuchni, uzbroiłam się w gumowe rękawice i kalosze, a mama w szlauch i w ten niemiły sposób polewając psa wodą ze studni, doprowadziłyśmy go do porządku.
Na koniec lipcowe zachody słońca i piękno chmur, nie wiem dlaczego nigdy dotąd nie zauważyłam, że najciekawsze wieczorne niebo jest właśnie w tym miesiącu.