poniedziałek, 6 października 2014

Kalabria

Wreszcie udało nam się wyrwać z tej swojskości i wyruszyć na wakacje. Chcieliśmy koniecznie gdzieś daleko, w miejsce które do tej pory znaliśmy tylko z filmów i książek. Pierwszy pomysł to Portugalia znana z Remarque'a "Nocy w Lizbonie", gdy nie wypalił przerzuciliśmy się na Sycylię ("Ojciec chrzestny" :)), ale ktoś podkupił nam ostatnie miejsca wylotu z Wrocławia! Trzecia inspiracja pochodziła z życia, od Gosi, która przed laty była w Kalabrii, w czasach gdy taki wyjazd był trudny do wyobrażenia i zrealizowania. Opowiadała tak barwnie o "wieśniakach kalabryjskich" i o rosyjskich turystkach w białych koronkach i szpilkach, że musiałam to zobaczyć! Na wstępie powiem jedno: po jednym ani po drugim nie ma już w Kalabrii śladu. Prawdziwych wieśniaków już chyba nigdzie w Europie nie ma, a Rosjanie choć nadal są w każdym hotelu, stali się zwyczajni i pospolici. 
Nasz hotel był wspaniale położony, na klifie, z którego roztaczał się przepiękny widok na pobliskie miasteczko Tropeę, na wyspę z wulkanem Stromboli, na sąsiednie hotele, plaże i na skały.




Bardzo nam się podobało otoczenie basenów, chociaż wolimy kąpać się w morzu, to z chęcią tam zachodziliśmy.


A morze, cóż chyba jedno z najpiękniejszych, przyroda dzika i olśniewająca, dramatyczne skały, delikatny piasek i bezkresny błękit.




Musieliśmy też zwiedzić okolicę, podróżując pociągiem w jedną i w drugą stronę. Na początek to nawet pieszo, bo zbyt mocno uwierzyliśmy we włoską kolej, a rezydentka przestrzegała nas że w Kalabrii nie należy podchodzić zbyt serio do rozkładów jazdy i punktualności. Zatem do oddalonej o 5 km Tropei doszliśmy w upale na własnych kończynach, podziwiając widoki, które zapewne umknęłyby nam podczas jazdy pociągiem.




Na miejscu obowiązkowo obfotografowaliśmy piękny kościół wybudowany na wysokiej skale, która niegdyś była wyspą, teraz połączono ją z lądem.




Natychmiast też zjedliśmy lody tartuffo, czyli kule obsypane czekoladą z wypływającym ze środka czekoladowym nadzieniem.  

Inną atrakcją podniebienia tego regionu miało być typowe dla Kalabrii wino Ciro. Poszukując go w mieście natrafiliśmy na mały sklepik w porcie. Właścicielka na pytania wskazała na owo wino ale zarazem zwróciła naszą uwagę butelki bez etykiet, z zawartością w kolorze bursztynu.  Tłumaczyła nam iż są wina rosso, rosa, bianco i TO WINO, wyprodukowane w Tropei. Oczywiście musieliśmy je kupić i rozkoszować się jego muskatową słodyczą wieczorem po powrocie na tarasie.  


Kilka dni później pojechaliśmy w przeciwną stronę do Pizzo, nazwa ta wymownie tłumaczy się jako "haracz". Po mafijnych klimatach jednak nic tam nie pozostało, mieszkańcy są uśmiechnięci, miasteczko malownicze i senne. 


 

Największą atrakcją Pizzo jest wykuty w skale stary kościół Piedigrotta zaludniony kamiennymi rzeźbami świętych.


Małym cieniem naszego wyjazdu byli rodacy, roszczeniowi, niezadowoleni, bez uśmiechu. Oczywiście nie wszyscy, im starsi tym lepiej, zjechało się kilku starszych Warszawiaków ze specyficznym poczuciem humoru, zainteresowaniami i obyciem.
Teraz pozostały nam tylko miłe doznania, wszystko wydaję się jeszcze piękniejsze, cieplejsze, lepsze.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz