Albo taki wieczór. Na wsi, po zachodzie słońca zapada martwa cisza, nic nie dzieje się nic. Parę dni temu byłam w mieście, godzina dwudziesta, mnóstwo światła, ludzi, samochodów, tramwai. Zapominam to i trochę tęsknię. Tylko gdy patrzę na bloki, na te betonowe, anonimowe klocki, nie wyobrażam sobie jak można tak żyć. Cieszyć się, że ma się mieszkanie na piętnastym piętrze z mikroskopijnym balkonikiem, w budynku z wielkiej płyty.
W mieście, przy okazji, zakupiliśmy słoninę dla sikorek. Niezbyt rozgarnięta ekspedientka nie mogła pojąć co to znaczy plaster i koniecznie chciała wcisnąć nam kilogram. Z pantałyku nie zbiło jej nawet to, że zaczęliśmy się tłumaczyć, że nie chcemy wytapiać skwarków, lecz dokarmiać ptaki. Ludzie kupują dla sikorek kilogram i już! Niezłomnie zażądaliśmy małego kawałka, z ociąganiem i niezrozumieniem udało jej się go wykroić. Zaczęliśmy mieć wątpliwości co do sikorkowego apetytu.
Nasz kawałeczek słoniny zadyndał na sznurku i pomimo wielkiego ptasiego zainteresowania, nie zmniejsza się jakoś w zastraszającym tempie.
Dla nas ludzi też zrobiłam coś tłustego, karnawałowego czyli faworki. Wyszły mi cztery kopiaste talerze tej złocistej pychotki, ale nasi goście i my zmietliśmy wszystko w jeden wieczór.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz